Weekend w Krakowie, festiwal kolorów, dwa dni oderwania się od rzeczywistości - brzmi nie dość dobrze :)
Wyjazd? Po co się wysypiać, przed męczącym dniem pełnym wrażeń! Autobus (neobus w kwestii ścisłości) o 3:30, a trzeba się jeszcze przygotować, dojechać na dworzec... Także pobudka tuż po 2! Z bólem (dosłownie!) dałam radę. Mimo, iż podczas trasy już nie czułam się zmęczona, to jednak zupełnie przypadkiem zasnęłam, także te kilka godzin podróży minęło mi błyskawicznie. W Krakowie zawitałam już przed 7 rano, a moja przyjaciółka (dojeżdżająca z drugiej części Polski) już na mnie czekała. A co najlepiej robić rano, kiedy hotel ma się wynajęty od 14, a wszystkie lokale są pozamykane? Oczywiście, zwiedzać!
Wawel z samego rana jest przepiękny. A gorąco i tak nam już doskwierało! Przez bite pół godziny siedziałyśmy na ławce, na dziedzińcu, podziwiając widoki, słuchając śpiewu ptaków i obserwując pojawiające się już zagraniczne wycieczki.
Później powrót na rynek i oczywiście obowiązkowo wizyta w pijalni czekolady Wedla <3 Przepiękne miejsce, a smak deseru do dzisiaj pozostał w moim ustach! Perfekcja w każdym calu! Ktoś z Was był i próbował? To była moja kolejna wizyta, a nadal nie mogę nadziwić się perfekcji ich czekolady i połączeń smakowych!
Przy okazji obsługa co najmniej 3 razy pytała, jak nam smakowało. Naprawdę przemili ludzie :) A co po tak smakowitym deserze? Spacer po rynku. Tam i z powrotem, odwiedzając kilka sklepów, mijając ludzi mówiących we wszystkich językach świata, aż w końcu przychodząc pod Kościół Mariacki na sławny hejnał!
sukiennice <3 i mnóstwo ludzi!
A po hejnale obiad! Jako iż hotel miałyśmy wynajęty od godziny 14, chciałyśmy być punktualnie, żeby mieć jeszcze czas przygotować się na festiwal kolorów, a po drodze musiałyśmy jeszcze wrócić na dworzec, po zostawione w przechowalni bagaże, trzeba było zjeść wcześniej.
Jako iż miałyśmy ogromną ochotę na burgery z prawdziwego zdarzenia, wybrałyśmy się do Moa Burger, jednego z najlepiej ocenianych lokali podających burgery. Niestety, był to pierwszy i ogromny zawód wyjazdu. Burger był po prostu ohydny! Nie wiem, czy to my miałyśmy jakiegoś pecha, czy naprawdę renoma tego miejsca nie ma odwzorowania w podawanym jedzeniu, ale to, co dostałyśmy naprawdę w ogóle nam nie smakowało. Byliście kiedyś w tej burgerowni? Próbowaliście czegoś? Jak oceniacie jedzenie? Odejdźmy jednak od negatywów, bo nie warto się na nich skupiać. Po obiedzie poszłyśmy po walizki i zjawiłyśmy się już przed 14 w naszym hotelu. Z powodu ogromnego upału byłyśmy naprawdę zmęczone i spocone, dlatego przez wyjściem na festiwal wzięłyśmy prysznic, zmieniłyśmy ciuchy i... nadszedł czas ruszać!
Farby kupiłyśmy dopiero po pierwszym wyrzucie, bo dojechałyśmy tuż przed nim, a kolejki do namiotu były ogromne. Ale jak już w końcu miałyśmy je w swoich rękach, radość nie miała końca. Oczywiście, na terenie festiwalu trudno było znaleźć jakieś picie, więc kupiłyśmy wszechobecne piwo (spokojnie, mam już 18 lat od ponad roku :P ). W sumie byłyśmy na trzech wyrzutach kolorów, Było genialnie, zabawa jak na koncertach, DJe sprawowali się naprawdę bardzo dobrze, puszczali świetną muzykę, a ludzie byli świetni :P
początki... tak mało kolorów na twarzy :P
chillin w cieniu pomiędzy wyrzutami <3
ludzi trochę... nawet daleko od sceny!
tuż przed ostatnim wyrzutem...
uciekamy, wraz z setkami ludzi dosłownie, na pociąg!
No a co było najtrudniejszą częścią imprezy? Powrót! Droga pociągiem na festiwal zajęła nam jakieś 15 minut. Bez szału więc, odległość do przeżycia. Ale w drogę powrotną o tej samej porze co my chciało się wybrać kilkaset innych osób. Mimo, iż PKP rzekomo podwoiło ilość wagonów, nie było mocnych, żeby wszyscy się zmieścili. My weszłyśmy jako jedne z pierwszych, chociaż niewiele brakowało, żebym ja osobiście wpadła pod pociąg, na tory... Ludzie pchali się niemiłosiernie, bo kolejny pociąg miał być dopiero za prawie 2 godziny. Kosmos.
ludzie dalej wchodzą...
Sama podróż to dopiero okazało się wyzwanie! Ludzi mnóstwo, temperatura dosłownie powalająca... Wszyscy w kolorach, spoceni, bez powietrza... Po podjechaniu na dworzec główny wszyscy zaczęli klaskać, a to wspaniałe, zimne powietrze pamiętam do dziś... Zbawienne... <3 Idąc przez miasto miałyśmy na sobie spojrzenie dosłownie wszystkich przechodniów! A po wejściu do hotelu prysznic był czymś więcej niż wieczorną przyjemnością. A co z następnym dniem? Byłyśmy tak zmęczone, że na niewiele miałyśmy siły. Pokój oddałyśmy o 11 i ruszyłyśmy do znalezionego w internecie lokalu z naleśnikami, zaledwie kilka ulic dalej - Pan Naleśnik!
Lokal malutki, ale ze świetnym rozwiązaniem w postaci stolików wystawionych na zewnątrz, ale od tyłu budynku, a nie na chodniku przy ulicy. W cieniu, pod parasolami, nie można wyobrazić sobie lepszej scenerii :) Dookoła posadzone roślinki, świeże zioła w doniczkach... Naprawdę świetny klimat. No i zakochałam się w prosto, ale niezwykle efektownie zastawionych stolikach.
w oczekiwaniu na jedzenie... umierałam z głodu!
naleśnik z kurczakiem, mozarellą i kukurydzą. Pyszności!
Oczywiście, mimo potwornego głodu nie byłam w stanie zjeść całego... Ale zdecydowanie polecam to miejsce! Zwłaszcza dla takich fanatyków naleśników, jak ja! A co po obiedzie? Czas na kawę. Nie mogło nas zabraknąć w Starbucksie, no bo jak by to w ogóle było!
Pyszności. Inaczej się tego opisać nie da. No ale cóż, to już chyba każdy wie. Mimo, że w Starbucksie bywam przy każdej okazji wizyty w Krakowie, Warszawie i tego typu miastach, po raz pierwszy spotkała mnie taka sytuacja, jak tym razem. W pewnym momencie podeszła do nas pani pracująca w Starbucksie i zapytała, czy nie zechciałybyśmy przetestować nowego napoju, który właśnie zrobiła. Wymieniła nam wymieszane składniki, ale niestety nie udało nam się zapamiętać :(
Jakby to jednak krótko opisać, było to owocowe, zimne i wspaniale orzeźwiające. Naprawdę jedna ze smaczniejszych rzeczy, jakiekolwiek próbowałam! Szkoda, że Pani szybko się zmyła i już jej nie było, bo skończyła zmianę, bo chętnie dowiedziałybyśmy się dokładnie co to było! No a później zrobiłyśmy jeszcze małe zakupy, posiedziałyśmy w parku i trzeba było się żegnać... Moja przyjaciółka wyjechała pierwsza, jakoś przed 18. Mój autobus miałam dopiero po 19, więc znalazłam Wi-Fi i zaczęłam nadrabiać Snapchatowe nowości z weekendu.
Cały wyjazd oceniam lepiej, niż udany. Było przecudownie. Festiwal Kolorów będę pamiętać chyba do końca życia. W przyszłym roku jedziemy do innego miasta, także wszystko okaże się w 2016! No i przy okazji serdecznie rekomenduję takie weekendowe wypady z przyjaciółmi... Jak odpowiednio wcześnie wszystko zaplanujecie, można to odbyć za naprawdę niewielkie pieniądze, a spędzony razem czas i przeżycia zostaną z Wami na zawsze <3
Jeśli macie do mnie jakieś pytania, czy to na temat wyjazdu jeszcze, czy też jakiekolwiek inne, piszcie w komentarzach, lub na maila: thesarahfrompl@gmail.com
xoxo
sarahfromPL